Mowa nienawiści czy mowa chciwości?
fot. nadesłane
Większość nienawistnych wypowiedzi w dyskursie nie spełnia ścisłych definicji „mowy nienawiści”. Za ich rozpowszechnianie odpowiadają media społecznościowe, kierujące się krótkoterminowym zyskiem. Rozwiązaniem problemu nie jest więc zwalczanie „mowy nienawiści”, tylko regulacje firm Internetowych.
REKLAMA
WOJCIECH ORLIŃSKI COLLEGIUM CIVITAS W WARSZAWIE
MOWA NIENAWIŚCI CZY MOWA CHCIWOŚCI?
Słowa kluczowe: mowa nienawiści, wolność słowa, regulacje internetu.
Keywords: hate speech, freedom of speech, internet governance.
Abstrakt: Większość nienawistnych wypowiedzi w dyskursie nie spełnia ścisłych definicji „mowy nienawiści”. Za ich rozpowszechnianie odpowiadają media społecznościowe, kierujące się krótkoterminowym zyskiem. Rozwiązaniem problemu nie jest więc zwalczanie „mowy nienawiści”, tylko regulacje firm Internetowych.
Widmo krąży po dyskursie, widmo „mowy nienawiści”. Potępiają ją dziennikarze i politycy, sportowcy i aktorzy, autorytety moralne i prezenterzy telewizji śniadaniowej. Celebryci na okładkach ilustrowanych tygodników wołają „NIE ZABIJAJCIE NAS”, bo podobno wyśmiewanie ich lapsusów jest równoważne linczom i pogromom.
Im więcej się mówi o „mowie nienawiści”, tym bardziej niejasne staje się to pojęcie. Istnieją wprawdzie pewne definicje w prawie krajowym i międzynarodowym, ale nie pasują do większości deklaracji o potrzebie walki z mową nienawiści.
Polski kodeks karny zakazuje „nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”. W roku 2012 dodano ten zakaz do art 256, który już przedtem zakazywał propagowania „faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa”.
Rada Europy w rekomendacji z 1997 posługuje się szerszą definicją: „wszystkie formy ekspresji, które rozpowszechniają, podżegają, wspierają lub usprawiedliwiają nienawiść rasową, religijną, ksenofobię, antysemityzm lub inne formy nienawiści wynikające z nietolerancji, łącznie z nietolerancją wyrażoną za pomocą agresywnego nacjonalizmu i etnocentryzmu, dyskryminacją i wrogością wobec przedstawicieli mniejszości, imigrantów i osób obcego pochodzenia”. Rekomendacje Rady Europy nie są bezpośrednio obowiązującym prawem, ale można się do nich odwoływać na przykład w uzasadnianiu stanowiska czy wyroku.
Nie jestem prawnikiem, tylko dziennikarzem. Moja praca polega na zawodowym korzystaniu z wolności słowa. Staram się śledzić zmiany przepisów określających granice swobody ekspresji – a zacząłem ten zawód uprawiać nie tylko przed dodaniem zakazu propagowania nienawiści do kodeksu karnego, ale nawet przed wspomnianą rekomendacją Rady Europy.
Nie wypowiadam się więc tutaj z pozycji autorytetu, tylko z pozycji kogoś, kto czyta te dokumenty oraz towarzyszące im dyskusje i stara się rozumieć intencje prawodawców. A w miarę przybywania orzecznictwa – także to, jak te intencje interpretują sądy.
Na tej podstawie rozumiem te intencje następująco: prawodawcy w krajach cywilizowanych przede wszystkim rozumieją wartość wolności słowa jako pewne autoteliczne dobro. Jej prawne ograniczenia są sprowadzane do minimum, by nie naruszyć zasady „co nie jest zabronione, to jest dozwolone”. Nie spotkałem się więc z żadnym zakazem „nienawiści jako takiej”.
Nienawiść jest ludzkim uczuciem, a jako takie, codziennym faktem społecznym. Powiedzmy nawet, że nienawiść – podobnie jak gniew, zazdrość czy wstręt – jest uczuciem destrukcyjnym, uczuciem niegodnym, uczuciem gorszego sortu. Załóżmy (choć mocno w to wątpię), że istnieją jakieś świątobliwe osoby, które przeżywają całe życie nigdy nie odczuwając nienawiści ani wstrętu, doznając wyłącznie miłości, zachwytu i radości. Nadal: reszta z nas odczuwa gniew, zazdrość i nienawiść i ma prawo je wyrażać. Całkowity zakaz byłby czymś nieludzkim i niemożliwym do egzekwowania.
Prawowodawcy robią jednak wyjątek dla pewnych rodzajów nienawiści – tak jak robią je dla konkretnych sposobów okazywania gniewu czy zazdrości. Te uczucia też są ludzkie i nieuniknione, ale to nie znaczy, że prawo nam pozwoli np. porysować z zawiści gwoździem lakieru na czyimś lamborghini albo z gniewu puścić wiązankę przekleństw na antenie. Prawo generalnie oczekuje, że cywilizowany człowiek powinien uczucia trzymać na wodzy.
Jakich rodzajów nienawiści nie wolno nam propagować w świetle prawa? Po pierwsze, tylko tych, które mamy enumeratywnie wymienione w ustawowych definicjach.
Wolno nam propagować nienawiść do pizzy hawajskiej, wrogów pizzy hawajskiej, biegania, niebiegania, pijaństwa, trzeźwości, bogactwa, biedy, hiphopu, rocka, bluesa, jazzu, muzyki klasycznej, teatru, kinematografii, seriali telewizyjnych, garniturów i dresów z kapturem. Nie wolno nam tylko propagować stosunkowo nielicznych, wymienionych ustawowo rodzajów nienawiści.
Po drugie, te zakazane formy nienawiści mają pewną wspólną cechę. W każdym przypadku dotyczy to takich cech lub zachowań, na które ludzie nie mają wpływu.
Gdy propaguję nienawiść do biegania lub niebiegania, moją intencją jest zmiana czyjegoś zachowania. Na przykład, żeby niebiegające osoby ruszyły się sprzed telewizora i zaczęły uprawiać ten zdrowy i szlachetny sport – albo odwrotnie, żeby przestali swoimi idiotycznymi maratonami korkować ulice mojego miasta. W obie strony zmiana jest przynajmniej teoretycznie możliwa.
Nie jest tak w przypadku cech, które zazwyczaj pojawiają się w definicjach mowy nienawiści. Są to: rasa, narodowość, gender, wiek, wyznanie i orientacja seksualna. Choćbyśmy z całych sił wyklinali starców, z pewnością od tego nie zmłodnieją (gdyby tak było, sesje terapeutyczne „odmładzania hejtem” zrobiłyby furorę).
Jak zawsze w naukach społecznych, moglibyśmy się spierać z prawodawcami o poszczególne pozycje na tej liście. Oni sami się zresztą ze sobą o to spierają, że przypomnę choćby polski spór o obecność na niej orientacji seksualnej. Podczas zmian w roku 2012 jej do tej listy nie dodano, choć były takie plany.
Z kolei ateista może powiedzieć, że na tej liście nie powinno być wyznania (ani bezwyznaniowości). Z punktu widzenia osoby niewierzącej praktyki religijne to nic nie znaczące rytuały. Wyrażając nienawiść wobec wiary, ateista może chcieć uwolnić wierzących od z niewoli bezrozumnego przesądu.
W wielu krajach demokratycznych na tej liście pozostaje jedno i drugie. Wygląda na to, że w ustalaniu niedozwolonych form nienawiści prawodawcy kierują się czymś, co nazwałbym roboczo „kryterium Eleazara”.
Ów starotestamentowy święty, którego męczeństwo na różne sposoby honorują wyznawcy wszystkich religii monoteistycznych, był jednym z Żydów prześladowanych podczas syryjskiego panowania nad Jerozolimą. Poganie chcieli go zmusić do zjedzenia wieprzowiny. „On jednak wybierając raczej chwalebną śmierć aniżeli godne pogardy życie, dobrowolnie szedł na miejsce kaźni, a wypluł mięso, jak powinni postąpić ci, którzy mają odwagę odrzucić to, czego nie wolno jeść nawet przez miłość do życia” (2 Mch, 19-20).
Znajomi z dawnych czasów, których miał wśród prześladowców, zaproponowali mu ocalenie życia poprzez potajemną zamianę wieprzowiny na mięso koszerne. Eleazar jednak odrzucił taką maskaradę, mówiąc, że wtedy zgrzeszyłby jeszcze gorzej, deprawując młodzież. Wolał więc śmierć od publicznego wyparcia się wiary.
Zgodnie z tym kryterium, jeśli ktoś jest gotów na tortury i śmierć, żeby tylko nie zmienić jakiejś swojej cechy czy zachowania – to znaczy, że nie może ich zmienić. Że ludzie wierzący gotowi są ginąć za swoją wiarę, to fakt bezsprzeczny – wyznawcy wszystkich religii, które czczą Eleazara, zdążyli to na różne sposoby przetestować na sobie nawzajem. I testują nadal.
To samo jednak dotyczy osób LGBT+. Konserwatywna prawica często przedstawia odejście od heteronormy jako coś w rodzaju osobistego kaprysu, którego wystarczy komuś po prostu zakazać (na przykład ogłaszając jakieś terytorium „wolnym od LGBT”, jak to się ostatnio niestety zrobiło modne w Polce).
Męczeństwo ludzi LGBT+ w krajach, w których postawy nieheteronormatywne są karane z okrucieństwem takim samym, jakie spotkało Eleazara z rąk pogańskich prześladowców, pokazuje jednak, że to jest coś więcej. Nawet zresztą w krajach demokratycznych osoba transgenderowa napotyka codziennie na mniejsze lub większe przeszkody. Trzeba bardzo dużo złej woli by uznać, że osoby LGBT+ decydują się na to wszystko za sprawą kaprysu, mody albo tajemniczej „ideologii LGBT”.
Moje prywatne stanowisko, odbiegające wprawdzie od polskiego prawa, ale podzielane w wielu zachodnich demokracjach jest więc takie, że na liście cech i zachowań objętych szczególną prawną ochroną powinno być i wyznanie (lub bezwyznaniowość), i orientacja seksualna, i tożsamość genderowa. Wszystkie trzy z tego samego powodu: że każdego dnia gdzieś na świecie jakiś współczesny Eleazar wybiera męczeńską śmierć od zaprzeczenia jednej z tych określających go własności.
Gdy tak już zdefiniowaliśmy „mowę nienawiści”, oraz przytoczyliśmy powody, dla których prawodawcy jej zakazują (pozostawiając nam, przypominam, wolną rękę w kwestii nienawidzenia pizzy hawajskiej, jazzu, biegania itd.), spróbujmy przyłożyć to do współczesnego dyskursu. Gdy słyszymy, że ofiarą mowy nienawiści padają osoby publiczne: co to właściwie oznacza w praktyce?
Owszem, nie musimy szukać daleko, żeby znaleźć nienawistne wypowiedzi pod ich adresem. Ale czy politycy albo celebryci są nienawidzeni za to, że są białymi, heteronormatywnymi polskimi katolikami w średnim wieku?
Osoby publiczne – wbrew pozorom – stosunkowo rzadko spotykają się w mową nienawiści. Z nienawiścią: tak! Ale nie z „mową nienawiści” według jakiejkolwiek powszechnie przyjętej definicji.
Polska – podobnie jak inne kraje demokratyczne – od wielu lat jest podzielona na dwa wrogie polityczne plemiona. Ironicznie czasem nazywane są dziś „Pisem” i „Antypisem”, ale te etykietki nie powinny nam przesłonić tego, że podobne podziały widzimy też w innych krajach, w których odpowiednie partie nazywają się inaczej,
Rywalizując o rząd dusz, oba te obozy obrzucają siebie nienawistnymi wypowiedziami. Gdy politycy i celebryci mówią o potrzebie ograniczania „mowy nienawiści”, zazwyczaj mają na myśli właśnie to zjawisko. Tylko że to pojęcie do niego nie pasuje, nie działa też to uzasadnienie.
Zdarzają się przejścia z Pisu do Antypisu – i w drugą stronę. Gdy wyklinamy „tych drugich”, zazwyczaj robimy to w intencji zmiany ich postawy – żeby wreszcie zrozumieli, że to „nasi” mają rację, a nie „oni”! Wszyscy oczywiście nigdy tego nie zrozumieją, ale przecież do pełni szczęścia wystarczy nam 51% głosów w drugiej turze...
Czy należałoby zakazać propagowania nienawiści ze względu na poglądy polityczne? Teoretycznie nic prostszego, wystarczy dodać to do tego samego artykułu w Kodeksie Karnym, zrobi się on jednak od tego wewnętrznie sprzeczny. Zakazuje on przecież także propagowania „faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa”.
Jeśli więc ktoś nienawidzi faszyzmu, działa zgodnie z Kodeksem Karnym (i kilkoma innymi ustawami). I zgodzimy się chyba co do pewnego zdroworozsądkowego minimum, że jeśli z zakazami mowy nienawiści posuniemy się także do zakazu głoszenia nienawiści do Hitlera, Stalina, Bin Ladena, Mao i Saddama, to będzie już lekka przesada.
Tymczasem faszyzm to pogląd polityczny (podobnie jak inne totalitarne systemy ideowe). Zgoda, wstrętny – no ale właśnie za to go nienawidzimy. Uzależniając zakaz głoszenia poglądów politycznych od tego, czy są wstrętne, popadniemy więc w tautologię.
Idąc więc w poprzek obecnej modzie na walkę z nienawiścią powiem więc, że uważam, że musimy się pogodzić z tym, że wszędzie tam, gdzie mamy walkę dwóch (czy więcej) obozów politycznych, tam po obu stronach będą padać nienawistne słowa. I to akurat nie jest nowym zjawiskiem – gdy czytamy polską prasę okresu międzywojennego, albo amerykańską prasę sprzed dwustu lat zobaczymy tam, że pepesowcy endeków i federaliści demokratycznych republikanów obrzucali się obelgami, za które można by dzisiaj dostać bana na Facebooku.
To jest nieuchronna cecha pluralizmu w polityce. Jeśli dopuszczamy istnienie „tych drugich”, a w dodatku choćby hipotetyczną możliwość, że przejmą nad nami władzę – nienawiść jest nie do uniknienia, o czym wiedzieli już starożytni. Rzymianie i Grecy zostawili przecież po sobie płomienne i nienawistne przemowy, które antyczni politycy wygłaszali przeciw swoim konkurentom (i ich zwolennikom).
Nienawiść w polityce jest więc czymś nieuchronnym – i nie jest chyba a priori czymś złym. Cyceron nienawidził Katylliny i historia przecież przyznała mu rację.
To, co możemy i powinniśmy robić, to cywilizować te spory. Nie walczyć z abstrakcyjną „mową nienawiści” oznaczającej wszystko naraz, nawet niewinne kpiny z celebryty w mediach społecznościowych. Pojęcia, które oznaczają wszystko, nie oznaczają w praktyce niczego.
Obecna sytuacja, w której granice dyskursu arbitralnie wyznaczają amerykańskie korporacje internetowe, jest nieakceptowalna. Wolność słowa to sprawa zbyt ważna, żeby decydowali o niej specjaliści od wyświetlania reklam przy zdjęciach wesołych kotków.
Cywilizowanie sporu musimy więc zacząć od uregulowania mediów internetowych. Granice wolności słowa w Polsce powinny być wyznaczane w Polsce, przez polityków wybranych przez Polaków. Wierzę w tę ogólną zasadę niezależnie od tego, czy rządzą „nasi” czy „nie nasi” – i chyba co do samej tej zasady zgadzamy się nawet ponad tymi podziałami.
Internetowe korporacje mają swój materialny interes w podkręcaniu temperatury sporu politycznego. W 2016 Guillaume Chaslot, programista pracujący dla firmy Google, odszedł z niej, nie mogąc znieść etycznych wątpliwości, jakie przynosiła mu jego praca.
Chaslot pracował nad algorytmem rekomendacji filmów w serwisie Youtube. Gdy skończymy na nim oglądać jakiś materiał, serwis podsuwa nam kolejne propozycje. Użytkownicy błędnie zakładają, że kieruje się tutaj po prostu podobieństwem treści („obejrzałeś występ Beatlesów? to pewnie zainteresuje cię też występ Rolling Stonesów”).
Tak nie jest. Algorytm rekomendacji ma za zadanie nie tyle pokazywać nam podobne materiały, co utrzymać nas jak najdłużej w serwisie – żeby Youtube jak najwięcej zarobiło pokazując nam kolejne reklamy.
Sztuczna inteligencja, która za tym stoi, nie ocenia ludzkich zachowań pod kątem etycznym, sama też nie ma (a przynajmniej nie miała w 2016) żadnych etycznych hamulców. Jest jednak dość inteligentna by zauważyć, że ludzie najwięcej czasu spędzają przy teoriach spiskowych. Wielbicielowi Beatlesów nie będzie więc sugerować Rolling Stonesów, tylko na przykład spróbuje go zainteresować teorią, że Paul McCartney zginął w 1966, o czym mówią zakodowane przesłania na kolejnych płytach grupy (która zresztą w ogóle nie istniała, była fikcyjnym tworem Iluminatów, dla przechwycenia rządów nad młodzieżą, wystarczy posłuchać tych płyt od tyłu, by znaleźć ich prawdziwe przesłanie, itd.).
Chaslot zilustrował działanie tego algorytmu następująco. Wyobraźmy sobie, że wpiszemy do wyszukiwarki pytanie „czy papież jest antychrystem?”. W wynikach Google’a znajdziemy 5% odpowiedzi twierdzących. W wyszukiwarce Youtube’a 10% odpowiedzi twierdzących. Ale w rekomendacjach Youtube’a już 85% odpowiedzi twierdzących.
Proporcje dla pytania „czy ziemia jest płaska?” wyglądają jeszcze gorzej. Google: 5% na tak. Youtube (wyszukiwanie): 35%. Youtube (rekomendacje): 90%.
To prowadzi twórców internetowych (np. youtuberów) do błędnego koła. Oni też przecież chcą zarabiać na reklamach. A więc: chcą, żeby ich filmy były rekomendowane. Jeśli więc nawet prywatnie uważają, że ziemia jest okrągła, papież nie jest antychrystem, a Michelle Obama nie jest przebranym mężczyzną (65% rekomendacji!), korporacja motywuje ich do tego, żeby przynajmniej to udawali i zrobili jakiś spiskowy filmik.
W USA mamy medialnych biznesmenów, dla których to jest żyła złota, jak niesławny Alex Jones. U nas na tym samym mechanizmie karierę zrobił choćby Wojciech Sumliński. Do dziś nie wiadomo, co on tak konkretnie zarzuca Bronisławowi Komorowskiemu, poza mętnymi aluzjami – ale liczne filmy na Youtube, w których reklamował swoją książkę (przeczytałem ją w całości i również nie znalazłem tam konkretnych zarzutów) miały setki tysięcy wyświetleń i prawdopodobnie wpłynęły na wynik wyborów prezydenckich w 2015.
Oczywiście, winy nie ponosi tylko Youtube. Facebook, Twitter, Reddit, TikTok – serwisy społecznościowe żyją z reklam. Mają materialny interes w tym, żeby odbiorcy wmawiać, że ziemia jest płaska, a w przemówieniach Bronisława Komorowskiego, puszczonych od tyłu, słychać wyraźne „Paul McCartney nie żyje”. Dlatego z kolei twórcom w tych serwisach po prostu nie opłaca się uprawianie rzetelnej publicystyki czy wyważonych śledztw dziennikarskich – opłaca się to, co robi Alex Jones.
Dopóki nie uwolnimy się od samowoli amerykańskich korporacji, dopóty media społecznościowe będą generowały szaleńców przekonanych, że muszą zabić tego czy tamtego polityka, bo jest antychrystem. W grudniu 2016 28-letni Edgar Maddison Welch wtargnął z karabinem szturmowym AR-15 do pewnej pizzerii w Waszyngtonie, bo uwierzył w szczególnie idiotyczną teorię spiskową, rozpuszczaną w mediach społecznościowych przez zwolenników Trumpa.
Zgodnie z tą teorią, Hillary Clinton powiązana była z gangiem pedofili, który w piwnicy tej pizzerii przetrzymuje porwane dzieci i sprzedaje je pedofilom. Kto w 2016 wpisał do wyszukiwarki „czy pizzagate to prawda?”, dostawał zero potwierdzeń z Google’a, ale już 85% z Youtube’a i 95% z rekomendacji Youtube’a.
Edgar Maddison Welch wziął zakładników i zagroził, że ich pozabija, jeśli personel pizzerii nie wpuści go do piwnicy, żeby mógł się upewnić, czy nie ma tam uwięzionych dzieci. Oddał nawet kilka strzałów w powietrze. Ostatecznie pozwolił się rozbroić i oddał się w ręce policji, gdy na własne oczy przekonał się, że tam nie ma piwnicy. Obecnie odsiaduje wyrok 4 lat więzienia.
Z tym właśnie powinniśmy walczyć. Nie z abstrakcyjną „mową nienawiści”, która nie wiadomo co oznacza, tylko z chciwością amerykańskich korporacji. Polskie państwo powinno je zmusić do respektowania polskiego prawa i polskiego interesu publicznego.
Dyskusja o mowie nienawiści jest więc tak naprawdę dyskusją na temat zastępczy. Owszem, możemy się pospierać o to, czy należy dodać do listy zakazanych tematów orientację seksualną i tożsamość genderową – jestem za, z powodów wyłożonych powyżej. Ale zazwyczaj nie to mają na myśli ci, którzy mówią, że „Pawła Adamowicza zabiła mowa nienawiści”.
Nie, to nie była mowa nienawiści. To media, które – chcąc się przypodobać algorytmom internetowych korporacji – tworzą treści, które dobrze będą się pozycjonować w wyszukiwaniach. A więc: treści wytwarzające w ludziach pragnienie, by ruszyć do pizzerii z karabinem, albo na koncert z nożem.
Uczuciem, które zabija debatę publiczną, nie jest nienawiść. Jest nią chciwość. Chciwość udziałowców korporacji, którzy w pogodni za dywidendą gotowi są puścić świat z dymem.
Przestańmy im na to pozwalać. Najpierw pokonajmy mowę chciwości, a z mową nienawiści damy sobie wtedy radę.
Nota o Autorze
Wojciech Orliński – ur. 1969, absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz, od 1997 związany z „Gazetą Wyborczą”. Autor wielu książek, w tym „Internet. Czas się bać” (2014) i „Człowiek, który wynalazł Internet. Biografia Paula Barana” (2019). Od 2015 roku wykłada wiedzę o mediach społecznościowych dla studentów dziennikarstwa na Collegium Civitas.
Strona internetowa universitasgedanensis.pl na której można znaleźć inne numery czasopisma.
MOWA NIENAWIŚCI CZY MOWA CHCIWOŚCI?
Słowa kluczowe: mowa nienawiści, wolność słowa, regulacje internetu.
Keywords: hate speech, freedom of speech, internet governance.
Abstrakt: Większość nienawistnych wypowiedzi w dyskursie nie spełnia ścisłych definicji „mowy nienawiści”. Za ich rozpowszechnianie odpowiadają media społecznościowe, kierujące się krótkoterminowym zyskiem. Rozwiązaniem problemu nie jest więc zwalczanie „mowy nienawiści”, tylko regulacje firm Internetowych.
Widmo krąży po dyskursie, widmo „mowy nienawiści”. Potępiają ją dziennikarze i politycy, sportowcy i aktorzy, autorytety moralne i prezenterzy telewizji śniadaniowej. Celebryci na okładkach ilustrowanych tygodników wołają „NIE ZABIJAJCIE NAS”, bo podobno wyśmiewanie ich lapsusów jest równoważne linczom i pogromom.
Im więcej się mówi o „mowie nienawiści”, tym bardziej niejasne staje się to pojęcie. Istnieją wprawdzie pewne definicje w prawie krajowym i międzynarodowym, ale nie pasują do większości deklaracji o potrzebie walki z mową nienawiści.
Polski kodeks karny zakazuje „nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”. W roku 2012 dodano ten zakaz do art 256, który już przedtem zakazywał propagowania „faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa”.
Rada Europy w rekomendacji z 1997 posługuje się szerszą definicją: „wszystkie formy ekspresji, które rozpowszechniają, podżegają, wspierają lub usprawiedliwiają nienawiść rasową, religijną, ksenofobię, antysemityzm lub inne formy nienawiści wynikające z nietolerancji, łącznie z nietolerancją wyrażoną za pomocą agresywnego nacjonalizmu i etnocentryzmu, dyskryminacją i wrogością wobec przedstawicieli mniejszości, imigrantów i osób obcego pochodzenia”. Rekomendacje Rady Europy nie są bezpośrednio obowiązującym prawem, ale można się do nich odwoływać na przykład w uzasadnianiu stanowiska czy wyroku.
Nie jestem prawnikiem, tylko dziennikarzem. Moja praca polega na zawodowym korzystaniu z wolności słowa. Staram się śledzić zmiany przepisów określających granice swobody ekspresji – a zacząłem ten zawód uprawiać nie tylko przed dodaniem zakazu propagowania nienawiści do kodeksu karnego, ale nawet przed wspomnianą rekomendacją Rady Europy.
Nie wypowiadam się więc tutaj z pozycji autorytetu, tylko z pozycji kogoś, kto czyta te dokumenty oraz towarzyszące im dyskusje i stara się rozumieć intencje prawodawców. A w miarę przybywania orzecznictwa – także to, jak te intencje interpretują sądy.
Na tej podstawie rozumiem te intencje następująco: prawodawcy w krajach cywilizowanych przede wszystkim rozumieją wartość wolności słowa jako pewne autoteliczne dobro. Jej prawne ograniczenia są sprowadzane do minimum, by nie naruszyć zasady „co nie jest zabronione, to jest dozwolone”. Nie spotkałem się więc z żadnym zakazem „nienawiści jako takiej”.
Nienawiść jest ludzkim uczuciem, a jako takie, codziennym faktem społecznym. Powiedzmy nawet, że nienawiść – podobnie jak gniew, zazdrość czy wstręt – jest uczuciem destrukcyjnym, uczuciem niegodnym, uczuciem gorszego sortu. Załóżmy (choć mocno w to wątpię), że istnieją jakieś świątobliwe osoby, które przeżywają całe życie nigdy nie odczuwając nienawiści ani wstrętu, doznając wyłącznie miłości, zachwytu i radości. Nadal: reszta z nas odczuwa gniew, zazdrość i nienawiść i ma prawo je wyrażać. Całkowity zakaz byłby czymś nieludzkim i niemożliwym do egzekwowania.
Prawowodawcy robią jednak wyjątek dla pewnych rodzajów nienawiści – tak jak robią je dla konkretnych sposobów okazywania gniewu czy zazdrości. Te uczucia też są ludzkie i nieuniknione, ale to nie znaczy, że prawo nam pozwoli np. porysować z zawiści gwoździem lakieru na czyimś lamborghini albo z gniewu puścić wiązankę przekleństw na antenie. Prawo generalnie oczekuje, że cywilizowany człowiek powinien uczucia trzymać na wodzy.
Jakich rodzajów nienawiści nie wolno nam propagować w świetle prawa? Po pierwsze, tylko tych, które mamy enumeratywnie wymienione w ustawowych definicjach.
Wolno nam propagować nienawiść do pizzy hawajskiej, wrogów pizzy hawajskiej, biegania, niebiegania, pijaństwa, trzeźwości, bogactwa, biedy, hiphopu, rocka, bluesa, jazzu, muzyki klasycznej, teatru, kinematografii, seriali telewizyjnych, garniturów i dresów z kapturem. Nie wolno nam tylko propagować stosunkowo nielicznych, wymienionych ustawowo rodzajów nienawiści.
Po drugie, te zakazane formy nienawiści mają pewną wspólną cechę. W każdym przypadku dotyczy to takich cech lub zachowań, na które ludzie nie mają wpływu.
Gdy propaguję nienawiść do biegania lub niebiegania, moją intencją jest zmiana czyjegoś zachowania. Na przykład, żeby niebiegające osoby ruszyły się sprzed telewizora i zaczęły uprawiać ten zdrowy i szlachetny sport – albo odwrotnie, żeby przestali swoimi idiotycznymi maratonami korkować ulice mojego miasta. W obie strony zmiana jest przynajmniej teoretycznie możliwa.
Nie jest tak w przypadku cech, które zazwyczaj pojawiają się w definicjach mowy nienawiści. Są to: rasa, narodowość, gender, wiek, wyznanie i orientacja seksualna. Choćbyśmy z całych sił wyklinali starców, z pewnością od tego nie zmłodnieją (gdyby tak było, sesje terapeutyczne „odmładzania hejtem” zrobiłyby furorę).
Jak zawsze w naukach społecznych, moglibyśmy się spierać z prawodawcami o poszczególne pozycje na tej liście. Oni sami się zresztą ze sobą o to spierają, że przypomnę choćby polski spór o obecność na niej orientacji seksualnej. Podczas zmian w roku 2012 jej do tej listy nie dodano, choć były takie plany.
Z kolei ateista może powiedzieć, że na tej liście nie powinno być wyznania (ani bezwyznaniowości). Z punktu widzenia osoby niewierzącej praktyki religijne to nic nie znaczące rytuały. Wyrażając nienawiść wobec wiary, ateista może chcieć uwolnić wierzących od z niewoli bezrozumnego przesądu.
W wielu krajach demokratycznych na tej liście pozostaje jedno i drugie. Wygląda na to, że w ustalaniu niedozwolonych form nienawiści prawodawcy kierują się czymś, co nazwałbym roboczo „kryterium Eleazara”.
Ów starotestamentowy święty, którego męczeństwo na różne sposoby honorują wyznawcy wszystkich religii monoteistycznych, był jednym z Żydów prześladowanych podczas syryjskiego panowania nad Jerozolimą. Poganie chcieli go zmusić do zjedzenia wieprzowiny. „On jednak wybierając raczej chwalebną śmierć aniżeli godne pogardy życie, dobrowolnie szedł na miejsce kaźni, a wypluł mięso, jak powinni postąpić ci, którzy mają odwagę odrzucić to, czego nie wolno jeść nawet przez miłość do życia” (2 Mch, 19-20).
Znajomi z dawnych czasów, których miał wśród prześladowców, zaproponowali mu ocalenie życia poprzez potajemną zamianę wieprzowiny na mięso koszerne. Eleazar jednak odrzucił taką maskaradę, mówiąc, że wtedy zgrzeszyłby jeszcze gorzej, deprawując młodzież. Wolał więc śmierć od publicznego wyparcia się wiary.
Zgodnie z tym kryterium, jeśli ktoś jest gotów na tortury i śmierć, żeby tylko nie zmienić jakiejś swojej cechy czy zachowania – to znaczy, że nie może ich zmienić. Że ludzie wierzący gotowi są ginąć za swoją wiarę, to fakt bezsprzeczny – wyznawcy wszystkich religii, które czczą Eleazara, zdążyli to na różne sposoby przetestować na sobie nawzajem. I testują nadal.
To samo jednak dotyczy osób LGBT+. Konserwatywna prawica często przedstawia odejście od heteronormy jako coś w rodzaju osobistego kaprysu, którego wystarczy komuś po prostu zakazać (na przykład ogłaszając jakieś terytorium „wolnym od LGBT”, jak to się ostatnio niestety zrobiło modne w Polce).
Męczeństwo ludzi LGBT+ w krajach, w których postawy nieheteronormatywne są karane z okrucieństwem takim samym, jakie spotkało Eleazara z rąk pogańskich prześladowców, pokazuje jednak, że to jest coś więcej. Nawet zresztą w krajach demokratycznych osoba transgenderowa napotyka codziennie na mniejsze lub większe przeszkody. Trzeba bardzo dużo złej woli by uznać, że osoby LGBT+ decydują się na to wszystko za sprawą kaprysu, mody albo tajemniczej „ideologii LGBT”.
Moje prywatne stanowisko, odbiegające wprawdzie od polskiego prawa, ale podzielane w wielu zachodnich demokracjach jest więc takie, że na liście cech i zachowań objętych szczególną prawną ochroną powinno być i wyznanie (lub bezwyznaniowość), i orientacja seksualna, i tożsamość genderowa. Wszystkie trzy z tego samego powodu: że każdego dnia gdzieś na świecie jakiś współczesny Eleazar wybiera męczeńską śmierć od zaprzeczenia jednej z tych określających go własności.
Gdy tak już zdefiniowaliśmy „mowę nienawiści”, oraz przytoczyliśmy powody, dla których prawodawcy jej zakazują (pozostawiając nam, przypominam, wolną rękę w kwestii nienawidzenia pizzy hawajskiej, jazzu, biegania itd.), spróbujmy przyłożyć to do współczesnego dyskursu. Gdy słyszymy, że ofiarą mowy nienawiści padają osoby publiczne: co to właściwie oznacza w praktyce?
Owszem, nie musimy szukać daleko, żeby znaleźć nienawistne wypowiedzi pod ich adresem. Ale czy politycy albo celebryci są nienawidzeni za to, że są białymi, heteronormatywnymi polskimi katolikami w średnim wieku?
Osoby publiczne – wbrew pozorom – stosunkowo rzadko spotykają się w mową nienawiści. Z nienawiścią: tak! Ale nie z „mową nienawiści” według jakiejkolwiek powszechnie przyjętej definicji.
Polska – podobnie jak inne kraje demokratyczne – od wielu lat jest podzielona na dwa wrogie polityczne plemiona. Ironicznie czasem nazywane są dziś „Pisem” i „Antypisem”, ale te etykietki nie powinny nam przesłonić tego, że podobne podziały widzimy też w innych krajach, w których odpowiednie partie nazywają się inaczej,
Rywalizując o rząd dusz, oba te obozy obrzucają siebie nienawistnymi wypowiedziami. Gdy politycy i celebryci mówią o potrzebie ograniczania „mowy nienawiści”, zazwyczaj mają na myśli właśnie to zjawisko. Tylko że to pojęcie do niego nie pasuje, nie działa też to uzasadnienie.
Zdarzają się przejścia z Pisu do Antypisu – i w drugą stronę. Gdy wyklinamy „tych drugich”, zazwyczaj robimy to w intencji zmiany ich postawy – żeby wreszcie zrozumieli, że to „nasi” mają rację, a nie „oni”! Wszyscy oczywiście nigdy tego nie zrozumieją, ale przecież do pełni szczęścia wystarczy nam 51% głosów w drugiej turze...
Czy należałoby zakazać propagowania nienawiści ze względu na poglądy polityczne? Teoretycznie nic prostszego, wystarczy dodać to do tego samego artykułu w Kodeksie Karnym, zrobi się on jednak od tego wewnętrznie sprzeczny. Zakazuje on przecież także propagowania „faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa”.
Jeśli więc ktoś nienawidzi faszyzmu, działa zgodnie z Kodeksem Karnym (i kilkoma innymi ustawami). I zgodzimy się chyba co do pewnego zdroworozsądkowego minimum, że jeśli z zakazami mowy nienawiści posuniemy się także do zakazu głoszenia nienawiści do Hitlera, Stalina, Bin Ladena, Mao i Saddama, to będzie już lekka przesada.
Tymczasem faszyzm to pogląd polityczny (podobnie jak inne totalitarne systemy ideowe). Zgoda, wstrętny – no ale właśnie za to go nienawidzimy. Uzależniając zakaz głoszenia poglądów politycznych od tego, czy są wstrętne, popadniemy więc w tautologię.
Idąc więc w poprzek obecnej modzie na walkę z nienawiścią powiem więc, że uważam, że musimy się pogodzić z tym, że wszędzie tam, gdzie mamy walkę dwóch (czy więcej) obozów politycznych, tam po obu stronach będą padać nienawistne słowa. I to akurat nie jest nowym zjawiskiem – gdy czytamy polską prasę okresu międzywojennego, albo amerykańską prasę sprzed dwustu lat zobaczymy tam, że pepesowcy endeków i federaliści demokratycznych republikanów obrzucali się obelgami, za które można by dzisiaj dostać bana na Facebooku.
To jest nieuchronna cecha pluralizmu w polityce. Jeśli dopuszczamy istnienie „tych drugich”, a w dodatku choćby hipotetyczną możliwość, że przejmą nad nami władzę – nienawiść jest nie do uniknienia, o czym wiedzieli już starożytni. Rzymianie i Grecy zostawili przecież po sobie płomienne i nienawistne przemowy, które antyczni politycy wygłaszali przeciw swoim konkurentom (i ich zwolennikom).
Nienawiść w polityce jest więc czymś nieuchronnym – i nie jest chyba a priori czymś złym. Cyceron nienawidził Katylliny i historia przecież przyznała mu rację.
To, co możemy i powinniśmy robić, to cywilizować te spory. Nie walczyć z abstrakcyjną „mową nienawiści” oznaczającej wszystko naraz, nawet niewinne kpiny z celebryty w mediach społecznościowych. Pojęcia, które oznaczają wszystko, nie oznaczają w praktyce niczego.
Obecna sytuacja, w której granice dyskursu arbitralnie wyznaczają amerykańskie korporacje internetowe, jest nieakceptowalna. Wolność słowa to sprawa zbyt ważna, żeby decydowali o niej specjaliści od wyświetlania reklam przy zdjęciach wesołych kotków.
Cywilizowanie sporu musimy więc zacząć od uregulowania mediów internetowych. Granice wolności słowa w Polsce powinny być wyznaczane w Polsce, przez polityków wybranych przez Polaków. Wierzę w tę ogólną zasadę niezależnie od tego, czy rządzą „nasi” czy „nie nasi” – i chyba co do samej tej zasady zgadzamy się nawet ponad tymi podziałami.
Internetowe korporacje mają swój materialny interes w podkręcaniu temperatury sporu politycznego. W 2016 Guillaume Chaslot, programista pracujący dla firmy Google, odszedł z niej, nie mogąc znieść etycznych wątpliwości, jakie przynosiła mu jego praca.
Chaslot pracował nad algorytmem rekomendacji filmów w serwisie Youtube. Gdy skończymy na nim oglądać jakiś materiał, serwis podsuwa nam kolejne propozycje. Użytkownicy błędnie zakładają, że kieruje się tutaj po prostu podobieństwem treści („obejrzałeś występ Beatlesów? to pewnie zainteresuje cię też występ Rolling Stonesów”).
Tak nie jest. Algorytm rekomendacji ma za zadanie nie tyle pokazywać nam podobne materiały, co utrzymać nas jak najdłużej w serwisie – żeby Youtube jak najwięcej zarobiło pokazując nam kolejne reklamy.
Sztuczna inteligencja, która za tym stoi, nie ocenia ludzkich zachowań pod kątem etycznym, sama też nie ma (a przynajmniej nie miała w 2016) żadnych etycznych hamulców. Jest jednak dość inteligentna by zauważyć, że ludzie najwięcej czasu spędzają przy teoriach spiskowych. Wielbicielowi Beatlesów nie będzie więc sugerować Rolling Stonesów, tylko na przykład spróbuje go zainteresować teorią, że Paul McCartney zginął w 1966, o czym mówią zakodowane przesłania na kolejnych płytach grupy (która zresztą w ogóle nie istniała, była fikcyjnym tworem Iluminatów, dla przechwycenia rządów nad młodzieżą, wystarczy posłuchać tych płyt od tyłu, by znaleźć ich prawdziwe przesłanie, itd.).
Chaslot zilustrował działanie tego algorytmu następująco. Wyobraźmy sobie, że wpiszemy do wyszukiwarki pytanie „czy papież jest antychrystem?”. W wynikach Google’a znajdziemy 5% odpowiedzi twierdzących. W wyszukiwarce Youtube’a 10% odpowiedzi twierdzących. Ale w rekomendacjach Youtube’a już 85% odpowiedzi twierdzących.
Proporcje dla pytania „czy ziemia jest płaska?” wyglądają jeszcze gorzej. Google: 5% na tak. Youtube (wyszukiwanie): 35%. Youtube (rekomendacje): 90%.
To prowadzi twórców internetowych (np. youtuberów) do błędnego koła. Oni też przecież chcą zarabiać na reklamach. A więc: chcą, żeby ich filmy były rekomendowane. Jeśli więc nawet prywatnie uważają, że ziemia jest okrągła, papież nie jest antychrystem, a Michelle Obama nie jest przebranym mężczyzną (65% rekomendacji!), korporacja motywuje ich do tego, żeby przynajmniej to udawali i zrobili jakiś spiskowy filmik.
W USA mamy medialnych biznesmenów, dla których to jest żyła złota, jak niesławny Alex Jones. U nas na tym samym mechanizmie karierę zrobił choćby Wojciech Sumliński. Do dziś nie wiadomo, co on tak konkretnie zarzuca Bronisławowi Komorowskiemu, poza mętnymi aluzjami – ale liczne filmy na Youtube, w których reklamował swoją książkę (przeczytałem ją w całości i również nie znalazłem tam konkretnych zarzutów) miały setki tysięcy wyświetleń i prawdopodobnie wpłynęły na wynik wyborów prezydenckich w 2015.
Oczywiście, winy nie ponosi tylko Youtube. Facebook, Twitter, Reddit, TikTok – serwisy społecznościowe żyją z reklam. Mają materialny interes w tym, żeby odbiorcy wmawiać, że ziemia jest płaska, a w przemówieniach Bronisława Komorowskiego, puszczonych od tyłu, słychać wyraźne „Paul McCartney nie żyje”. Dlatego z kolei twórcom w tych serwisach po prostu nie opłaca się uprawianie rzetelnej publicystyki czy wyważonych śledztw dziennikarskich – opłaca się to, co robi Alex Jones.
Dopóki nie uwolnimy się od samowoli amerykańskich korporacji, dopóty media społecznościowe będą generowały szaleńców przekonanych, że muszą zabić tego czy tamtego polityka, bo jest antychrystem. W grudniu 2016 28-letni Edgar Maddison Welch wtargnął z karabinem szturmowym AR-15 do pewnej pizzerii w Waszyngtonie, bo uwierzył w szczególnie idiotyczną teorię spiskową, rozpuszczaną w mediach społecznościowych przez zwolenników Trumpa.
Zgodnie z tą teorią, Hillary Clinton powiązana była z gangiem pedofili, który w piwnicy tej pizzerii przetrzymuje porwane dzieci i sprzedaje je pedofilom. Kto w 2016 wpisał do wyszukiwarki „czy pizzagate to prawda?”, dostawał zero potwierdzeń z Google’a, ale już 85% z Youtube’a i 95% z rekomendacji Youtube’a.
Edgar Maddison Welch wziął zakładników i zagroził, że ich pozabija, jeśli personel pizzerii nie wpuści go do piwnicy, żeby mógł się upewnić, czy nie ma tam uwięzionych dzieci. Oddał nawet kilka strzałów w powietrze. Ostatecznie pozwolił się rozbroić i oddał się w ręce policji, gdy na własne oczy przekonał się, że tam nie ma piwnicy. Obecnie odsiaduje wyrok 4 lat więzienia.
Z tym właśnie powinniśmy walczyć. Nie z abstrakcyjną „mową nienawiści”, która nie wiadomo co oznacza, tylko z chciwością amerykańskich korporacji. Polskie państwo powinno je zmusić do respektowania polskiego prawa i polskiego interesu publicznego.
Dyskusja o mowie nienawiści jest więc tak naprawdę dyskusją na temat zastępczy. Owszem, możemy się pospierać o to, czy należy dodać do listy zakazanych tematów orientację seksualną i tożsamość genderową – jestem za, z powodów wyłożonych powyżej. Ale zazwyczaj nie to mają na myśli ci, którzy mówią, że „Pawła Adamowicza zabiła mowa nienawiści”.
Nie, to nie była mowa nienawiści. To media, które – chcąc się przypodobać algorytmom internetowych korporacji – tworzą treści, które dobrze będą się pozycjonować w wyszukiwaniach. A więc: treści wytwarzające w ludziach pragnienie, by ruszyć do pizzerii z karabinem, albo na koncert z nożem.
Uczuciem, które zabija debatę publiczną, nie jest nienawiść. Jest nią chciwość. Chciwość udziałowców korporacji, którzy w pogodni za dywidendą gotowi są puścić świat z dymem.
Przestańmy im na to pozwalać. Najpierw pokonajmy mowę chciwości, a z mową nienawiści damy sobie wtedy radę.
Nota o Autorze
Wojciech Orliński – ur. 1969, absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz, od 1997 związany z „Gazetą Wyborczą”. Autor wielu książek, w tym „Internet. Czas się bać” (2014) i „Człowiek, który wynalazł Internet. Biografia Paula Barana” (2019). Od 2015 roku wykłada wiedzę o mediach społecznościowych dla studentów dziennikarstwa na Collegium Civitas.
Strona internetowa universitasgedanensis.pl na której można znaleźć inne numery czasopisma.
PRZECZYTAJ JESZCZE