Ze wsi
Mimo braku kąśliwych uwag zdarzało mi się jednak odczuć, jak wypływa ze mnie ta miniodmienność, coś, co mnie nieco wyróżnia. Bo kiedy większa część młodych ludzi laufrowała po szkole na mieście, ja wsiadałam właśnie do autobusu, który rutynową trasę, zamiast odbyć ją w kwadrans, przemierzał ją w jakieś pół godziny. Zwykle wiązało się z tym niezłe zmęczenie; w Internecie zresztą mnóstwo jest tych memów w stylu Typowy PKS i nie można się temu dziwić - wyruszanie do szkoły przed wschodem słońca, kiedy zajęcia mają rozpocząć się 3 godziny później, bywa frustrujące i jest głównym powodem rozdrażnienia i niewyspania. Nie zliczę nawet tych wszystkich razów, kiedy rozkładałam się w licealnych korytarzach i chrapałam na kolorowych kanapach. Jest to z pewnością nieodpowiednie, bo w miejscu publicznym nie wypada i tak dalej, ale serio - kto by się czymś takim przejmował?
Zmierzam do tego, że taki tryb życia bywa ograniczający i zniechęcający. Mieszkanie w odciętym od reszty świata odludziu zmusza niekiedy do biernej wegetacji, gdyż zawsze gdzieś jest za daleko. Bez względu na to, czy mówimy o kinie, teatrze czy zwyczajnych zakupach - wyjazd do mniejszych i większych aglomeracji przybiera tu formę wyprawy. „Jadę do miasta załatwić swoje sprawy” (brzmi cool, co?).
A potem, w praktyce, może zdarzyć się tak, że w wielkich skupiskach ludzi można czuć się… nieswojo? Przynajmniej u mnie to się sprawdza - nie cierpię tłumów i skupisk, a właśnie to oferują miasta. Są one zgiełkiem, stężoną mgiełką spalin, mieszaniną różnorodnych dźwięków i wiele dzieje się tam w tym samym momencie. Tymczasem na wsi hałasem można nazwać sekundy, kiedy słyszy się pojedyncze auta przecinające wioskę, jakby była ona wyłącznie przystankiem pośrednim.
Im starsza jestem, tym lepiej widzę, jak trudno jednoznacznie określić, co w tej sytuacji wypada gorzej. Owszem - uciekamy ze wsi, żeby spełniać swoje marzenia. Wybywamy z nich, żeby zaistnieć, mieć szansę pokazać społeczeństwu, że coś potrafimy i robimy to całkiem fajnie. Ale z czasem spada na nas coraz więcej obowiązków; trzeba nieustannie za czymś biec i czegoś poszukiwać, a współczesny świat powtarza każdemu z osobna „Musisz mieć więcej!”. Nie bez przyczyny dorośli ludzie masowo powracają na obrzeża miast i do mniejszych miejscowości. Niekończący się wyścig i brak spokoju zmuszają do poszukiwania ostoi. A taką oferuje właśnie wieś.
Swoje dzieciństwo spędziłam grze w siatkówkę i na wspinaczkach po ogromnych stogach siana. Kiedy z wędrówek wracałam do domu zziajana, sięgałam po drobne z kuchennej szafy i szłam do sklepu po soczek. A tam zawsze wpadałam na kogoś znajomego, kto rozpoznał, wciągnął w rozmowę. Ci wszyscy sąsiedzi, którzy kojarzyli małą mnie (bo to pewnie ta, co mieszka tam i siam) nauczyli mnie poczucia odpowiedzialności i przynależności do jakiejś społeczności. Uczucia i uśmiechy, który wymieniało się w przeszłości na chodnikach stanowiły dowód na to, że obojętność na drugiego człowieka jest czymś totalnie nienaturalnym.
I nawet teraz, kiedy tułam się od jednego miejsca w Polsce do drugiego, nie potrafię kogoś zupełnie obcego nie wciągnąć w pogawędkę. Niesamowite są spojrzenia ludzi, których traktuje się z godnością i po przyjacielsku, a którzy kompletnie się tego nie spodziewają.
A zatem swojskość (cokolwiek to właściwie znaczy) może być pociągająca i fascynująca. Do teatru można pójść zawsze, lecz dzieciństwo można przeżyć tylko raz. I tylko raz można zakodować w siebie świat właśnie tak, a nie inaczej.